sobota, 17 maja 2014

(10)



Ogromna potrzeba przytulenia

- Nie ma jej – stwierdził cicho Piotrek w pierwszej przerwie drugiego seta, rozglądając się po trybunach. Co z tego, że grał i musiał się skupiać na tym, co przekazuje im trener, skoro jego myśli były teraz zupełnie gdzie indziej.
No i miał za swoje. Pod koniec drugiego seta trener Kowal zdjął go ostatecznie z boiska, zmieszał z błotem i smutny, nieszczęśliwy, samotny Piotruś do końca spotkania siedział po turecku w kwadracie, wodząc smętnie oczami za piłką. Potem przez malutką mikrosekundę pocieszył się ze zwycięstwa, a przed autografami uciekł.
Siedział w szatni, zmieniając strój na cywilny i przypomniało mu się, że od rana nic nie jadł, gdy zaburczało mu głośno w brzuchu. Najgorsze było to, że właściwie nie miał wcale ochoty na jedzenie. Właściwie to nie miał ochoty zupełnie na nic. Była godzina dwudziesta, a on myślał tylko o tym, żeby teraz znaleźć się gdzieś na końcu świata, leżeć na trawie i liczyć gwiazdy. Nie przeszkadzałoby mu też, gdyby w swojej wizji mógł leżeć obok kogoś i trzymać jego ciepłe ciało w swoich objęciach. Potrzebował kogoś takiego.
Pożegnał się z kumplami, cicho przemknął obok trenera, byleby ten przypadkiem nie zaczepił go i nie zaczął wypytywać, wyszedł tyłem sali, by nie natknąć się na tłumy. Założył kaptur na głowę, próbując ukryć się we własnym nieszczęściu i ruszył prosto przez Rzeszów.
Po drodze zatrzymał się tylko dwa razy. Po raz pierwszy, by podnieść piątaka z chodnika. Po raz drugi, by spisać numer okolicznej kwiaciarni.
A następnego dnia Grześ zdał mu bardzo szczegółową relację:
- …i ona wtedy złapała mnie pod ramię i ciągnęła w stronę salonu. Mówię ci, taka różowowłosa diablica. Chwyt miała dobry, uścisk mocny, oczy ładne i nim się spostrzegłem, zmieniła kurs na kuchnię. Myślę sobie, o nie, coś się złego będzie działo, przecież tam pewnie są noże. Ona patrzy na mnie wilkiem, coś tam trajkocze, a ja zdążyłem wyłapać tylko tyle, że ma na imię Sonja. Zabawnie, prawda? Ale bardzo ładnie, od razu mi się spodobało. Tylko że gdy chciałem jej o tym powiedzieć, ona szus!, prawie rzuca mną na krzesełko w kuchni, ja spoglądam przerażony, a ta potwora uśmiecha się tak zadziornie, jakby wszystkie mądrości świata znała i jakby wiedziała, co ja sobie w danej chwili myślę. Jak czarownica. Porusza się, przechodzi obok mnie i ot, tak zaczyna beztrosko przeszukiwać kuchnię. Swoją drogą, zauważyłem, że tył też miała niczego sobie. Tak tylko o tym wspominam, żebyś mógł, Piter, wytworzyć sobie pełny, niezmącony  niczym jej obraz. No więc ja jej w końcu pytam, co zamierzamy robić, a ona nawet się do mnie nie odwraca i mamrocze do tych zagraconych szafek, że jak to co? Przecież Lucynkę trzeba na nogi postawić!, a potem wyciąga z odmętów drewnianych jakieś zioła i dziwne pojemniczki.
- I co robiliście? – zapytał zaciekawiony Ignaczak, który jakoś tak przypadkiem znalazł się obok i włączył do przedtreningowej rozmowy.
Grzesiek spojrzał na niego z szeroko otwartymi oczami.
- Herbatki i napary ziołowe, a potem rosołek z kury, doprawiony kostką wołową, na smak – pokręcił z niedowierzaniem głową – Ja nie rozumiem kobiet. Szczególnie takich. Chociaż muszę przyznać, że krojenie różnego rodzaju liści w jej szalonym towarzystwie, przy wtórze muzyki indyjskiej i aromacie palonego zioła, było całkiem miłe.
- Paliliście zioło?
- Ona paliła. Nie wiem skąd miała, przysięgam.
- Spokojnie – roześmiał się Igła – Przecież to już prawie legalne… co nie znaczy, że to pochwalam.
- Okej, ale ta jej chora przyjaciółka to…
- Lucynka, wiemy – kiwnął głową Krzyś – Poznaliśmy ją, gdy Zbyszek próbował być z nią na randce, prawda, Piotrek?
- Piotrek?
Ale Piotrek nie słuchał. A więc była chora. Nie przyszła na mecz, bo cierpiała katusze, jedząc jakieś okropne ziołowe lekarstwa roboty ręcznej, z pierwszego tłoczenia czy jakoś tak. To nie była jej wina, że nie pojawiła się na trybunach. Uśmiechnął się lekko. Mógł marzyć, że gdyby była zdrowa, przyszłaby z siostrą, a wtedy on by do niej jakoś… coś… no właśnie. Tak też zrobi na następnym meczu. Jeśli tylko ona się pojawi. A jak na razie…
- Sorry, chłopaki, muszę zadzwonić.
Podniósł się z ławeczki w szatni, złapał w dłoń swój telefon i odnalazł numer wpisany doń wczorajszego wieczora.
Czterdzieści parę minut później Alicja usłyszała dzwonek do drzwi.
- Tak?
Nastoletni, pryszczaty chłopak w czerwonej czapeczce i równie jaskrawej koszulce z czerwoną różą w dłoni uśmiechnął się do niej czarująco.
- Czy pani Lucyna?
W tym momencie Ala poczuła się autentycznie zaskoczona, bo już miała nadzieję, że to Paul poczuł jakieś natchnienie i zadbał o nutę romantyzmu w ich związku. A tutaj co? Pustka.
Dziewczyna była na tyle zaskoczona, że nie potrafiła postąpić inaczej:
- Tak. To ja – wydukała, na zmianę blednąc i czerwieniąc się.
Chłopak wręczył jej do rąk długą różę z kolcami, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widziała, przybraną jedynie bielutką wstążeczką i pozłoconą brokatem.
- Od ukochanego – wyszczerzył się jeszcze, podziękował, pożegnał się i odszedł, a Alicja mogła już tylko zerknąć na logo kwiaciarni, majestatycznie nadrukowane na tyle jego koszulki.
Lucy wyszła z łazienki, wycierając króciutkie włosy ręcznikiem.
- Kto to był? – zapytała, mijając siostrę w korytarzu, a patrząc na różę, dodała: - Paul bawi się w dżentelmena?
Alicja pokręciła głową. Jej oczy wciąż były szeroko otwarte, twarz blada.
- To nie dla mnie – powiedziała cicho – To dla ciebie.
Lucynę aż zmroziło.
- Od kogo?
- Nie wiem. Od ukochanego.
Lucy jęknęła.
- Boże, tylko nie Zbyszek…
Nie, Lucyno, to nie Zbyszek.



mieszkanie Świetlika, dołącz do domówki : D

1 komentarz: